~ 31
~
Razem
będą niebezpieczne.
- Szybkie pytanie – odezwał się Kol, który
siedział z tyłu – ta trumna jest potrzebna? – spytał, unosząc brwi i zerkając
na czarne pudło obok niego.
- Tak, jeśli się nie zamkniesz – wysyczała
Vanjah, nie zaszczycając go ani jednym spojrzeniem.
- Ałć – mruknął cicho niby urażony. – Widzę, że
zabicie Silasa w końcu pomogło Tobie zdobyć odwagę. Jestem pod wrażeniem –
powiedział.
Van wywróciła oczami, nie mając najmniejszej
ochoty ciągnąć tej rozmowy z Mikaelsonem. Do teraz nie miała pojęcia, po co
niby Elizabeth zgodziła się, żeby z nimi jechał. Mógł zostać i gnić. W sumie
całkiem dobry pomysł. Vanjah mogłaby umieścić go w trumnie i zakopać. Nie
umarłby, ale za to cierpiał przez nieskończoność. Niesamowity plan.
- Nie możemy wyrzucić go gdzieś w lesie i
zakopać? – zapytała arogancko Van i prychnęła.
- Możecie przestać? – rzuciła Liz widocznie
wkurzona. – Nie chcę siedzieć z wami obydwoma w jednym samochodzie, więc
chociaż nie odzywajcie się do siebie.
- Nie rozumiem jednego, Liz – Kol podjął inny
temat – jak mogłaś zostawić Jeremiego samego? – spytał, udając przejętego. –
Myślałem, że między wami jest coś więcej – dodał, podkreślając ostatnie słowa.
Elizabeth spięła się lekko na imię chłopaka. Nie
chciała wracać do tego tematu i lepiej, żeby nikt inny tego nie robił, jeśli
nie chce jej zdenerwować. A kiedy była wściekła potrafiła wyrządzić bardzo
wielkie szkody.
- Dlaczego nie zabiłam Cię wtedy, kiedy mogłam? –
odpowiedziała pytaniem, sprytnie zmieniając temat.
- Dobrze wiesz czemu – odparł z uśmiechem i oparł
się o ściankę samochodu, wzdychając ciężko. – Daleko jeszcze? – zapytał
znudzony. - Śmierdzi tu trupem.
Nikt mu nie odpowiedział, na co przewrócił
oczami. Super. Oby ta podróż minęła jak najszybciej, nie miał zamiaru nudzić
się przez wieczność. Już dość wysiedział cierpiąc na nudności. Poza tym powoli
doskwierał mu brak krwi. Musiał szybko się pożywić.
/Kearney,
Nebraska, rok 1937/
Nie mogła
sobie go odpuścić. Nigdy nie odpuszczała, a już na pewno nie tym razem. Koleś
zalazł jej za skórę, że przez dwadzieścia cztery godziny na dobę myślała o nim.
I wcale nie w pozytywnym sensie. Nawet przestała mieć czas na rozmyślanie o jej
głównym celu przyjazdu tutaj. Kol Mikaelson. Od czasów jej przemiany bez
ustanku jeździła po Stanach Zjednoczonych, próbując go namierzyć, a tu nagle…
męska wersja wiedźmy, która przytrzymała ją na dłużej niż trzy dni. I nie
wyjedzie dopóki przystojny brunet nie umrze. Miała już do czynienia z kilkoma
czarownikami, jednak żaden z nich nie był na tyle silny aby ją pokonać. Z nim
zaś było inaczej.
Po jego
wyjściu z klubu postanowiła pójść za nim. Ryzykowała? Może, ale co z tego?
Przez tyle lat nauczyła się, jak sobie z tym radzić, a już z pewnością nie
będzie się poddawała. Co to – to nie!
Nagle
brunet skręcił w lewo do jakiegoś zaułku. Blondynka poszła za nim, dopiero po
chwili orientując się, że to musiała być pułapka. Cóż. Lepiej dla niej, nie dla
niego. Stąd nie będzie miał gdzie uciec, co ułatwiało sprawę.
- Czy Ty
zawsze byłaś taka uparta? – zapytał i odwrócił się do niej.
- Czasami
mi się zdarza – mruknęła i skrzyżowała ręce na klatce piersiowej.
- Nie wiem
czego chcesz – powiedział, mrużąc oczy. – Zemsty? Jeszcze nikt nie przyprawił
Cię o migrenę? – spytał sarkastycznie.
- Cóż.
Zemsta jest słodka, nieważne jaka – wzruszyła swobodnie ramionami i zbliżyła
się do niego o krok. – Szczególnie smakuje, kiedy jestem najbardziej wkurzona –
pokiwała głową i uśmiechnęła się szatańsko – jak teraz – dodała, po czym
obnażyła swoje kły przed nim i rzuciła się na niego, ale ten potraktował ją
magią.
- Naprawdę
niczego się nie nauczyłaś? – warknął, trzymając ją zaklęciem na kolanach. –
Powinienem Cię zabić – mruknął, kiedy Vanjah ledwo trzymała się świadomości –
ale tego nie zrobię. Chyba nienawidzisz siebie bardziej niż ktokolwiek inny –
mówił pewny siebie.
Och, nawet
nie wiesz, jaką masz rację. Carter była cholernie zraniona i samotna, jednak
przez wyłączenie uczuć nie musiała zmagać się z tymi doznaniami ani sekundy
dłużej. I to jej pasowało. Vanjah była niezależna, nieustraszona, nie miała
żadnych słabości, dzięki czemu nikt nie mógł jej niczym zastraszyć.
- Wierz mi,
jest tylu ludzi, którzy nienawidzą mnie bardziej – wysyczała, starając się
wstać na nogi.
Nie mogła.
Nieznajomy wkurzył ją bardziej w ciągu kilku dni niż jakikolwiek inny osobnik
był w stanie zrobić to kiedykolwiek.
- Może –
prychnął obojętnie – ale wolę zostawić Cię przy Twoim marnym życiu, niż od razu
zabić. To jest słodka zemsta – uśmiechnął się i szybszym krokiem wyszedł z
zaułku, zostawiając ją samą z niespokojnym oddechem i bólem czaszki, który
jeszcze przez chwilę jej nie opuszczał. Ślad zaginął po brunecie szybciej niż
odeszła agonia.
Kol wystukiwał nikomu nieznany rytm na podłodze
vana i nucił coś pod nosem, co cholernie irytowało i Vanjah i Elizabeth. Czy on nie może umilknąć?! Na przykład… na
zawsze?, warknęła w myślach wampirzyca. Wywróciła oczami podirytowana i
przyspieszyła byleby tylko, jak najszybciej dotrzeć do tego walonego Nowego
Orleanu. Miała dość. Kola i jego świrniętego sposobu bycia oraz tego, jak
bardzo chciał ją zdenerwować.
- Masz jakąś nerwicę?! – krzyknęła Van, w końcu
wybuchając złością, jaka w niej drzemała przez ostatnie kilka godzin.
- Od dwóch dni nic nie jadłem, więc tak - mam
nerwicę – warknął i wetknął głowę pomiędzy dwa przednie siedzenia. – Masz z tym
jakiś poważny problem? – zapytał ironicznie.
- Jeśli tak bardzo wszystko Ci przeszkadza, to
śmiało – powiedziała opanowana – wysiadaj – dodała już mniej spokojnie. – Nikt
Cię nie trzyma na siłę.
- Nie chce mi się iść kilkaset mil. Nawet jeśli
ma to oznaczać siedzenie z Tobą – rzucił.
Elizabeth wreszcie nie wytrzymała i potraktowała
ich obu magią. Co prawda Van mniej się dostało, ale ona przecież prowadziła.
- Co to do cholery miało być?! – wrzasnął Kol,
kiedy czarownica przestała sprawiać im ból.
Mikaelson zmrużył oczy i wrócił na swoje
poprzednie miejsce. Jest Pierwotnym, do jasnej! Nie będzie nim rządziła jakaś
małoletnia wiedźma. Ani jednowieczny wampir.
Vanjah oburzyła się na swoją krewniaczkę i
warknęła na nią, oddychając płytko. Co ona sobie myśli? Może i jest jedną z
najpotężniejszych czarownic na świecie, ale nie będzie się wywyższała tylko i
wyłącznie z tego powodu. Ktoś ją za bardzo rozpieścił, że teraz rzuca magią na
prawo i lewo.
/Prescott,
Arizona, rok 1912/
Chłopak
bujał małą dziewczynkę na rękach, próbując ją uśpić od około trzech godzin. Coś
zdecydowanie było w niej dziwnego, jednak Albriel nie potrafił odgadnąć co to
takiego. Wciąż przeżywał odejście Vanjah, ale było o wiele lepiej. Pomijając
wyszydzanie rodziców jej nieodpowiedzialności. Czasami byli nie do zniesienia.
- Dalej,
Haylieneh – wyszeptał brunet i pocałował delikatnie czółko dziewczynki.
Nie miał
już siły, więc położył swoją córkę na łóżko i odszedł kawałek, kiedy stało się
coś naprawdę dziwnego. Krzesło, stojące przy ścianie przewróciło się z głośnym
hukiem. Albriel zdumiony spojrzał na mebel, aż rozszerzył oczy.
- Co to
było? – zapytał sam siebie i spojrzał na Haylieneh, która niewzruszona leżała w
tej samej pozycji co wcześniej.
Musiał
powiadomić o tym rodziców, może oni wiedzieli, co się dzieje. A może jakimś
cudem, to był tylko wiatr? Nieważne. Brunet ruszył w stronę otwartych drzwi,
które zamknęły się centralnie przed jego nosem. W tej samej chwili usłyszał
płacz córki, więc postanowił, że załatwi tą sprawę, kiedy tylko Hay zaśnie.
Wyraźnie zaniepokojony z powrotem wziął na ręce dwuletnią dziewczynkę.
Kołysał ją,
nie mając zielonego pojęcia o tym, że te paranormalne rzeczy wykonała właśnie
jego córka. Niby niewinna, a właśnie posiadła niezliczoną ilość magii. Wraz ze
śmiercią swojej matki – Vanjah. Miała teraz moc nie tylko po niej, ale także po
całej linii jej krwi, po każdym przodku, a były ich tysiące, jak nie miliony.
Ród
Carterów zrodził się dzięki jednej silnej wiedźmie ponad dwa tysiące lat temu.
Od tamtej pory każde pokolenie przejmowało magię po swojej matce, kiedy tamta
zmarła. I tak było w kółko, a magii było coraz więcej. Można by powiedzieć, że
była to pewnego rodzaju klątwa.
Davina siedziała na łóżku kilka godzin w tej
samej pozycji. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, ale z każdą minutą czuła się
coraz gorzej. Wręcz całe jej ciało mówiło, że zbliża się coś złego albo
dobrego. Tego pewna nie była, po prostu coś się zbliżało.
Wtem do jej pokoju wszedł Marcel niezbyt
zadowolony, chociaż Carter nie miała siły zastanawiać się, o co chodzi tym
razem. Nawet nie zwróciła na niego większej uwagi, co od razu wydało się dziwne
Gerardowi. Podszedł do wiedźmy, a ta nagle wstała gwałtownie i spojrzała na
niego.
- Marcel, dzieje się coś, co może mieć zły wpływ
na Nowy Orlean – powiedziała szatynka na jednym wdechu.
- Jak czarownica? – zapytał i zmarszczył lekko
brwi.
- Nie… znaczy nie wiem. To jest coś o wiele
potężniejszego i zupełnie nie mam pojęcia, co to może być – mruknęła i
westchnęła, znowu siadając na materacu. – Jeszcze nigdy się z czymś takim nie
spotkałam, Marcel – niebieskooka spojrzała na murzyna, który z zaniepokojeniem
patrzył na nią – ale w dziwny sposób czuję, że tak powinno być – dodała prawie
że szeptem i przytknęła obie dłonie do czoła.
Gerard wiedział, że w tej chwili ważniejszy jest
problem Daviny od jego, dlatego nawet nie chciał jej mówić o sytuacji sprzed
dwóch godzin. Stało się. Drugi raz, co prawda i musiał przyznać, że zaczęło go
to irytować, ale nie ukazywał tego, specjalnie dla Carter. Usiadł obok niej i
położył rękę na ramieniu.
- Nie ma niczego, z czym nie dalibyśmy sobie rady
– powiedział z uśmiechem, na co czarownica uniosła na niego wzrok i uśmiechnęła
się delikatnie, po czym wpadła w objęcia wampira.
Marcel przytulił ją do siebie, głaszcząc po
włosach. Nie mógł dopuścić, żeby coś stało się tej dziewczynie. Była dla niego
wszystkim, przyjaciółką i siostrą. Życie Daviny było jego priorytetem.
Zostało jeszcze 15 mil do Nowego Orleanu.
Kol już nie mógł doczekać się, kiedy wysiądzie z auta i pójdzie coś zjeść… a
raczej kogoś. W gardle zaschło mu do tego stopnia, że nie odzywał się ani
słowem, choć miał wiele powodów, aby to zrobić.
Nagle samochód gwałtownie zahamował, aż ich lekko
zarzuciło. Nareszcie, pomyślał
Mikaelson z wielką ulgą i wstał na nogi, po czym uśmiechnął się do dziewczyn,
ale w szczególności do Vanjah, bo to ją widział w tylnym lusterku.
- Do zobaczenia, Van – powiedział z aroganckim
uśmiechem i zerknął na Elizabeth, która nawet nie zwracała na niego uwagi – Liz
– dodał i wyskoczył z vana tylnymi drzwiami.
Ledwo co zdążył je zamknąć, a samochód już
odjechał z piskiem opon. Kol wzruszył ramionami i w wampirzym tempie pobiegł,
szukając pożywienia.
„Do zobaczenia” – to zdanie powtarzało się w
głowie Vanjah jak mantra. Miała nadzieję,
że ich ponowne spotkanie nigdy nie nastąpi. Niech lepiej Kol zajmie się samym
sobą.
Pierwotny w drodze do domu „złapał” kilka osób,
które od razu wysuszył z krwi, nawet nie zastanawiając się czy ktoś to zauważy,
czy też nie. Nareszcie poczuł ulgę. Wytarł wierzchem dłoni wargi i spojrzał na
swoją ostatnią ofiarę. Uśmiechnął się sam do siebie i powolnym krokiem ruszył w
stronę rodziny. Nie znał żadnych ulic, ale przynajmniej wiedział, gdzie
znajduje się ich dom. Był tutaj kiedyś w którymś roku. Już kilkaset metrów
przed usłyszał rozmowę Elijahy z Rebeką.
- Kilka osuszonych ciał i to nie jest Nik –
powiedziała blondynka i westchnęła.
Wampir zmaterializował się do pomieszczenia,
gdzie przebywało jego rodzeństwo.
- Plotki szybko się tutaj roznoszą – rzucił
szatyn, na co obydwoje spojrzeli na niego zdziwieni.
Po chwili na twarzy Beki pojawił się promienny
uśmiech i jednym susem doskoczyła do brata, rzucając mu się na szyję. Ze
wzruszenia niemalże się popłakała. Jakiś zakamarek mówił jej, że jest z nim
strasznie źle, ale na szczęście wszystko było w porządku.
- A Ty znowu płaczesz, siostrzyczko – mruknął z
głupim uśmieszkiem.
- Nic nie zmądrzałeś – warknęła Rebekah,
odrywając się od niego.
- Kol – odezwał się Elijah i uniósł kąciki ust,
podchodząc do brata i ściskając go w męskim uścisku. – Miło Cię widzieć w domu,
bracie – dodał, w dalszym ciągu uśmiechając się na widok brata.
Kol wzruszył lekko ramionami, jakby to było nic i
opadł na kanapę, wzdychając ciężko. W końcu. Wolność.
Vanjah spojrzała na Elizabeth, która nie
wyglądała za dobrze, ale wampirzyca dobrze wiedziała, że wiedźma z całych sił
stara się tego nie okazywać. Starsza Carter westchnęła zirytowana ciągłą ciszą,
no i musiała jakoś oderwać myśli od Kola. A Liz była do tego idealna.
- Co się dzieje? – zapytała Vanjah i, mimo że
pytanie zabrzmiało jako tako troskliwie, to wcale takie nie było. – Siedzisz
struta od pewnego czasu – dodała, wracając wzrokiem na ulicę.
- Czujesz coś? – odpowiedziała pytaniem i
zmarszczyła delikatnie brwi, kierując wzrok na Van.
- Nie? – Vanjah spojrzała na nią jak na idiotkę.
– Na pewno wszystko gra? – zapytała znowu.
Czarownica nie odezwała się nawet słowem,
wgłębiając się w to, co w tej chwili czuła.
- Stój! – zawołała nagle Elizabeth, na co
wampirzyca gwałtownie zatrzymała samochód.
- Co?! – krzyknęła jeszcze głośniej Van z
wściekłością w głosie.
- Idziemy – rzuciła Liz i wyszła z auta, jako
pierwsza.
Vanjah patrzyła za blondynką z uniesionymi
brwiami i chęcią rozerwania jej gardła. Ugh. Czemu nie mogła trafić się jakaś
przesympatyczna osoba, która umiałaby się z nią dogadać? W końcu Van
postanowiła pójść za dziewczyną, pomimo wielkiej niechęci do pójścia
gdziekolwiek z Elizabeth. Może kiedyś odnajdzie wspólny język z Liz. No właśnie
– może.
- O co Ci chodzi? – warknęła Vanjah, kiedy
wyrównała krokiem z wiedźmą.
Młodsza Carter westchnęła ciężko, uspokajając
trochę zszarpane nerwy. Była podekscytowana, a jednocześnie bała się jak
cholera. Nie znała tej osoby. Czy Silas naprawdę mówił prawdę o Davinie? Skąd
ona miała to wiedzieć? Miała tyle wątpliwości, że trudno było zliczyć to na
palcach obu rąk, a jednak zaryzykowała. Oby Vanjah nie uciekła, kiedy będzie
najbardziej potrzebna. O ile w ogóle będzie.
- To gdzieś tutaj – Liz znowu nie odpowiedziała
na pytanie wampirzycy, co zdenerwowało ją jeszcze bardziej.
Van resztkami siły woli powstrzymywała się przed
zrobieniem krzywdy swojej krewniaczce. Zacisnęła ręce w pięści i próbowała
załagodzić swoje emocje. Po kilku próbach udało jej się to. Teraz patrzyła na
jakiś dziwny kościół, gdzie wchodziła Elizabeth, jakby ciągnięta przez jakąś
siłę. Czy ona jest w pełni normalna?,
zapytała sama siebie wampirzyca i ruszyła za nią. W ciszy szła w pobliżu Liz,
która wspinała się po schodach. Wreszcie stanęły w otwartych drzwiach do
jakiegoś pomieszczenia, w którym siedziała dwójka ludzi. W pierwszej chwili
Vanjah miała ochotę walnąć się w czoło, ale nie zrobiła tego. Mimo sytuacji,
Elizabeth weszła do pokoju i stanęła naprzeciwko szatynki, która wstała z łóżka
i mierzyła ją niepewnym wzrokiem. Co Ty
do cholery robisz?!, krzyczała w myślach Van gotowa nawet ją stąd
odciągnąć, ale… no właśnie. Zatrzymała ją niewidzialna ściana. O matko, czyli
będzie jeszcze gorzej niż się zapowiadało.
- Znam Cię – wyszeptała Liz po dokładnym obejrzeniu
dziewczyny i zmarszczyła lekko nos.
Dlaczego ona przypominała do złudzenia szatynkę z
tych wszystkich zawrotów głowy, które niegdyś miała?
- Cóż, ja nie znam Ciebie – powiedziała szatynka
– i Ciebie zresztą też nie – zwróciła się do Van, która wywróciła oczami.
- Davina? – rzuciła Elizabeth, nie zwracając
większej uwagi na to co dzieje się wokół.
Musiała dowiedzieć się prawdy. Nic więcej jej nie
obchodziło. Może i stwierdzi dopiero po fakcie, jak bardzo była głupia i
bezmyślna, ale teraz była z pewnością zaślepiona nadzieją. Jednak uczucie,
które w dalszym ciągu było gdzieś w wewnątrz dalej pozostawało, a przy tej
dziewczynie jedynie się wyostrzyło.
- Kim jesteś? – spytała Davina z lekkim drżeniem
głosu, kiedy dowiedziała się, że blondynka wie kim jest.
Czyli to prawda. Na ustach Elizabeth pojawił się
delikatny uśmiech, poszerzający się z każdą sekundą. Odnalazła siostrę. W
pierwszej chwili Liz chciała rzucić jej się na szyję, jednak bardzo szybko
zrezygnowała z tego pomysłu. Właściwie jej nie znała.
- Jestem Elizabeth – powiedziała – twoja siostra
– dodała po chwili, wywołując zdziwienie na twarzy szatynki.
/Las Vegas,
Nevada, rok 1994/
Bliźniaki.
Ayanna była w tej chwili najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Urodziła dwie
najcudowniejsze dziewczynki pod całym słońcem. Marzyła o dzieciach, ale nigdy
nie sądziła, że od razu wyjdą bliźniaczki. Elizabeth i Davina. Już nawet teraz
była w stanie dostrzec, że między nimi są pewne różnice, ale jedno musiała
przyznać – oczy mają wręcz identyczne.
Wtedy do
pokoju weszła jej matka – Cheyenne z niezbyt zadowolonym wyrazem twarzy.
Wyglądała, jakby coś ją martwiło. Zerknęła na łóżeczko, gdzie leżały dwie
dziewczynki, jednak niemalże natychmiast spojrzała na Ayannę.
- Co się
dzieje, mamo? – odezwała się brunetka, odrywając wzrok od córek. – Mamo? –
powtórzyła, kiedy blondynka jej nie odpowiedziała, po czym podeszła bliżej
matki.
Cheyenne
przymknęła oczy i wzięła głęboki wdech, tym samym jeszcze bardziej niepokojąc
Ayannę. Coś się stało, przecież w innym wypadku jej matka zachowywałaby się o
wiele normalniej. Jakieś kilka godzin temu cieszyła się ze swoich wnuczek, jak
sama Ayanna, ale teraz coś się zmieniło. Brunetka obawiała się, że może to
dotyczyć Daviny i Liz.
- One nie
mogą być razem – stwierdziła nagle blondynka i zrobiła parę kroków w stronę
łóżeczka.
- Co? –
Ayannę zdumiały słowa własnej matki. – Dlaczego tak mówisz? – podniosła trochę
głos, czując, że zaraz może zacząć się kłótnia.
- Jeśli
przejmą moc od wszystkich naszych przodków będą potężne, potężniejsze niż
ktokolwiek inny – mówiła Chey, mrużąc oczy, jakby zastanawiała się, czy mówić
dalej. – Jedna czarownica jest silna, ale dwie… Ayannno, pomyśl o tym –
zwróciła się do córki.
- Więc
mówisz, że mam stracić jedną z nich, ponieważ Ty masz jakieś głupie urojenia?
Chyba śnisz – prychnęła oburzona na matkę, że mówi takie rzeczy.
- Jeżeli Ty
tego nie zrobisz – powiedziała spokojnie – ja to zrobię – dodała, co zabrzmiało
niemal jak groźba.
- Nie ma
mowy! – brunetka wyrwała się w stronę córek i odsunęła od nich Cheyenne.
- Ayanno,
nie możesz zrozumieć, że robię to dla nich? – zapytała starsza z nich, wiedząc,
że ujarzmi córkę, kiedy tylko będzie chciała, jednak na tę chwilę miała zamiar
przemówić jej do rozsądku. – Razem będą niebezpieczne – oznajmiła poważnie,
patrząc prosto w oczy brunetki.
- To tylko
dzieci! – krzyknęła, a oczy zaszły jej łzami.
Jeszcze
moment temu była taka szczęśliwa, a teraz wszystko miało legnąć w gruzach. I to
przez osobę, której najbardziej ufała.
Cheyenne
westchnęła, dostrzegając upartość Ayanny. Była pewna, że w końcu to zrobi. Ale
też wiedziała, że będą lekkie problemy. Chey doszła do wniosku, że lepsze to
niż zabicie jednej z nich. Musiała też uświadomić w tym swoją córkę. Jak nie
oni, to inni zrobią to w ten gorszy sposób.
- Posłuchaj
– zaczęła ponownie, jednak brunetka nie wyglądała jakby chciała słuchać.
- Wyjdź,
mamo – przerwała jej i posłała groźne spojrzenie.
- Nie bądź
głupia – rzuciła blondynka, zmieniając swój ton. – Chcesz, aby ktoś zabił
którąś z nich? – zapytała ostro. – Obiecuję, że trafi w dobre miejsce – dodała,
kiedy zauważyła jak twarz Ayanny łagodnieje.
Brunetka
biła się sama ze sobą w myślach. Jeszcze nigdy nie stała przed tak ważnym
wyborem, który będzie wyrzucać sobie do końca życia. Jak mogła wybrać tylko
jedną? Spuściła głowę.
- Zrób to,
kiedy nie będzie mnie w domu, proszę – wymamrotała i wyszła z pokoju, mijając
matkę.
Davina patrzyła z zszokowaniem na blondynkę. Nie
mogła być jej siostrą. Była w końcu jedynaczką przez całe życie! Nawet nie były
do siebie podobne! Więc po co wciska takie kity?!
- Dlaczego miałabym Tobie uwierzyć? – mruknęła
Davina i zmrużyła oczy. – Widzę Cię pierwszy raz na oczy, a Ty mówisz mi, że
jesteś moją siostrą? Trochę śmieszne – prychnęła, jednak dalej nie potrafiła
zatrzymać drżenia w głosie.
- Nie wiem. Ja też Cię nie znam – rzuciła
Elizabeth, czując się coraz dziwniej. – Jesteś Carter, prawda? – spytała dla
pewności.
Blondynka zdawała się wiedzieć wszystko o
Davinie, kiedy tymczasem Davina nie wiedziała kompletnie nic. Wparowała do jej
mieszkania, jak gdyby nigdy nic i wmawiała jej, że jest kimś bliskim. No
poważnie? Ciekawe skąd w ogóle wiedziała, gdzie jej szukać?
Korzystając ze swojego lekkiego zdenerwowania
postanowiła użyć magii na blondynce, żeby stąd wyszła, jednak Liz nawet nie
drgnęła, czując tylko nieprzyjemne uczucie rozchodzące się po kościach. Mimo
tego Davina próbowała dalej. Elizabeth zdziwiona zachowaniem brunetki
odwdzięczyła jej się tym samym. Kiedy obydwie próbowały zdziałać coś swoją
magią, zatrząsł się cały budynek, dopiero wtedy przestały.
- Co do cholery? – odezwała się Vanjah. – Możecie
przestać? Jak widać Silas kłamał, nie ma sensu tu dalej być – powiedziała
niemiło, z deka bojąc się o ich następny ruch.
Nie chciała przecież umrzeć przez wygłupy dwóch
wiedźm. Gdyby tylko mogła, odciągnęłaby stamtąd Elizabeth i zaciągnęła nie
wiadomo gdzie. Chociaż zawsze mogła po prostu uciec… sama.
- Silas? – warknęła Davina. – Znowu ten Silas? –
zerknęła na Marcela, który stał niedaleko niej.
- Znasz Silasa? – spytała Elizabeth.
- Nieosobiście – odparła – ale dużo namieszał –
dodała.
- Co z nim teraz? – wtrącił się Gerard.
- Nie żyje – odpowiedziała machinalnie.
- Ta, zabiłam go, świetnie, prawda? – rzuciła
ironicznie Van i wzniosła oczy ku niebu. – Teraz możemy iść?
- Wejdź – mruknęła Davina z lekko uniesioną
głową, wyglądając na pewną siebie.
Z łatwością mogłaby zmieść tego wampirka z
powierzchni ziemi. Vanjah przewróciła oczami na minę szatynki i swobodnie
weszła, stając za Elizabeth. To musiało wyglądać śmiesznie. Dwie czarownice i
wampiry-obrońcy. Trochę coś jak wojna pomiędzy stronami. Tak, bardzo podobnie.
- Możecie załatwiać tą swoją rodzinną sprawę
szybciej? – mruknęła chamsko Van i skrzyżowała ręce na piersiach.
- Dlaczego właściwie tutaj jesteście? – rzucił
arogancko Marcel, zbliżając się do nich o krok. – Żeby ponarzekać na życie?
- Hej! Mnie w to nie mieszaj, to ona mnie tu
zaciągnęła – wampirzyca wskazała na Elizabeth.
- Przyszłyśmy tutaj – podkreśliła Liz, patrząc
wymownie na Vanjah – bo chciałam dowiedzieć się, czy plotki o mojej siostrze są
prawdziwe – kontynuowała. – Davina Carter. Tak, jak mówił Silas. W dodatku
widziałam Cię w niektórych moich „snach”. Nie wiem, jak mam to udowodnić, ale
ja po prostu to czuję – mówiła blondynka i westchnęła na końcu.
- Więc jesteś medium? – zmarszczyła lekko nos
Davina i odwróciła na chwilę wzrok, jakby zastanawiając się nad czymś. – W
jakich dokładnie sytuacjach mnie widziałaś? – zapytała, co wydało się zupełnie
idiotyczne według Van i Gerarda, ale nie dla nich dwóch.
- Najpierw widziałam jakieś czarownice, które
czarowały, a potem Ciebie, jak byłaś na łóżku i strasznie się wierciłaś –
opowiedziała Elizabeth, a twarz szatynki zmieniła się natychmiastowo, kiedy
poskładała wszystko do kupy.
- Pamiętasz, Marcel, kiedy mówiłam Tobie, że
czuję się obserwowana? To było właśnie w takich chwilach – rzuciła Davina z
dziwnym entuzjazmem, po czym spojrzała na Liz. – Dlaczego?
- Jeśli założymy, że Silas mówił prawdę, to
powiedział jeszcze o tym, że jesteśmy bliźniaczkami – powiedziała Elizabeth, na
co Vanjah parsknęła śmiechem.
Liz zaserwowała jej dawkę bólu, przez co tamta
skuliła się lekko i chwyciła za głowę, zmywając z twarzy uśmiech.
- Serio?! – warknęła wampirzyca. – Mogę złamać Ci
kark, kiedy tylko będę chciała, więc uważaj – prychnęła.
Davina uśmiechnęła się szerzej, obserwując tę
sytuację. Dlaczego jej uwierzyła? Nie miała pojęcia. Może po prostu łaknęła
poczucia, że jednak ma prawdziwą rodzinę? Że jest jeszcze ktoś prócz Marcela?
Musiała dowiedzieć się więcej o swojej rodzinie, o ile takową była.
***
Od razu przepraszam osoby, które nienawidzą retrospekcji. Inaczej tego nie dało się ująć. I tak, to rozdział o rodzince Carter. xD Trochę skomplikowane, choć nie tak bardzo hahah. :D Głupia była scena poznania Dav i Liz, a tak się na nią napalałam hahah. xD Tak poza tym, to wiem, że w ogóle nie wyglądają jak bliźniaczki, blablabla, ale nimi są hahaha. xD
JEZZZU! KOCHAAAM WAS! <3 Niedawno przeminęło 14000 wyświetleń! *o* Jestem bardzo mile zaskoczona, bardzo, bardzo się cieszę i o rany kooocham was czystą miłością <3 Jestem w szoku i normalnie mnie zatkało. Dziękuję, że jesteście, naprawdę dziękuję. <3 Znowu się wzruszę. :( Więc dzięki, dzięki, jesteście najlepsi! <3 <3 <3 OJEJ. *o* :D
Jak miło hahah. :D
Dobre (?) wieści są takie, że zaczynam dodawać rozdziały jak wcześniej, czyli środa i niedziela. Może zdarzyć się tak, że zacznę dodawać częściej, bo już tak właściwie kończę to opowiadanie i po co macie czekać do września na koniec? :D NO. :D
I tak na koniec chciałabym Was prosić o napisanie liczby w komentarzu od 1 do 10. Do dla mnie baaardzo ważne. Tak jakby przyczynicie się do końcówki. Oczywiście bez waszej wiedzy, co się zdarzy, ale tak. xD Nie zapomnijcie o tym! Możecie napisać na końcu, na początku, nieważne! xD Tak czy srak, bardzo o to proszę. :D Z góry dzięki! :D
Pozdrawiam, życzę ciepełka, słoneczka, tym co potrzebują to weny i pomysłów, baaardzo dobrych lodów, trochę mniejszej zaduchy, chłodnej wody na basenie, jeziorze czy tam w morzu, wspaniałych przygód i udanych dni wakacyjnych. <3
love, love, love,
ArtisticSmile. <3
Jeszcze raz dzięki za wszystko. <3
Retrospekcje świetne były, a jak przeczytałam że rozdziały będą częściej to szczerzyłam się jak głupia do monitora. Ogólnie to uwielbiam Twojego bloga. Pozdrawiam i życzę weny. A co do tej liczby to może by tak 8 mam do niej sentyment, więc niech będzie ósemka. :D
OdpowiedzUsuńRozdział świetny ,lecz brak Klausa i Caroline więc 9
OdpowiedzUsuńJa bardzo lubię retrospekcje, one są zawsze ciekawe. Jak zawsze zacznę od mojego Kola, a więc niech się cieszy, że wrócił do rodzinki a nie ! :3 Co prawda, rozdział ciekawy, mimo że brak w nim Klausa i całej akcji z Caroline :D Najbardziej na świecie cieszę się, że rozdziały będą częściej ! Magia ! Fajnie, że zawsze zaskakujesz tym co piszesz. Naprawdę uwielbiam twojego bloga ! Mam pytanie.... skoro mówisz że już to opowiadanie kończysz, to czy myslisz nad następnym ? OBY ! :D Pozdrawiam i życzę mnóstwa weny ! :d aaa i liczba.... hmm skoro mam wybrać jakąś która się mi "podoba" to niech będzie 3 !
OdpowiedzUsuńZuzka !
xxx
realitybeingadream.blogspot.com
Cześć ! Zostałaś nominowana przeze mnie do Liebster Blog Award.
Usuńhttp://realitybeingadream.blogspot.com/2014/07/liebster-blog-award.html
Wow, kocham po prostu. Scena Liz i Daviny bardzo mi się spodobała <3 Restospekcje były bardzo fajne, serio :) Aaa... I mój Kol kochany, kiedy spotka Bonnie? NIE MOGE SIE DOCZEKAĆ!!!!!!!! Ale nie dlaczego kończynsz to opowiadanie?! Chcę byś pisała je wiecznie!!!! <3. NO a jeśli chodzi liczbę to 10! POZDRAWIAM ŻYCZĘ WENY!!!! ( i dużo opowiadań byś mi napisała)
OdpowiedzUsuńJULIA
sistersofwolfs.blogspot.com//
Zostałaś przez ze mnie nominowana do Liebster Award :)
OdpowiedzUsuńhttp://always-and-forever-my-own-story.blogspot.com/2014/07/liebster-blog-award.html
http://sistersofwolfs.blogspot.com/2014/07/liebster-blog-award_21.html
A więc. Znów zawalam z zostawianiem opinii. Wybacz ale jestem totalnie niekonsekwentną osobą. Cóż, artystyczna dusza, hehe. Piszę, rysuję, tworzę grafikę. Czuję się taka słeg. Dobra, koniec. Jeszcze raz przepraszam, ale muzyka Birdy wprowadza mnie w dziwny nastrój. Soł, do komentarza... Znów nie zachwycę ni długością, ni treścią, alenoale.
OdpowiedzUsuńRetrospekcje, bo to Twoja perełka! Pięknie napisane, realistycznie i z klasą. Każda była zaznaczona dokładnie, miejsce, czas, dzięki temu mogłam to sobie lepiej przyswoić. Fajnie (tak, to słowo to zuo, moja nauczycielka polskiego z podstawówki się w grobie przewraca) kreujesz tę historię. Najbardziej chyba lubię wprowadzone przez Ciebie nowe postaci. I był Kooooooooooooluś! Matko, znalazłam ostatnio w Magicznym Folderze część mojego, starego opowiadania o Originalsach i jebłam na ryjec, bo Kol! Uwielbiam tego pana i zatęskniłam za swoim, starym tworem. Też rzucałam retrospekcjami ;-; Ale mniejsza.
Szczerze, trochę zabrakło Klaroline, ale mimo wszystko wyszłaś na perf.
I to chyba tyle. Co do liczby, biorę 6, czyli moją szczęśliwą liczbę! Ba!
Kej, Kej, skończyłam.
Na sam koniec zapraszam jeszcze do siebie, gdyż pojawiła się piątka...
"- Możesz sobie darować paniusiu! – Laura kopnęła Lydię w brzuch, lecz tak nieugięcie biła dziewczynę w wargi.
- Co?! Co ja ci takiego zrobiłam, do cholery?! – wyrwała kępkę jej włosów.
- Traktujesz mnie jak kawał gówna, tak samo tratujesz Stilesa! – pach, z pięści w brodę.
- Nie mieszaj w to Stilesa! – Mulligan zarobiła kolejny cios w oko. Będzie śliwa – pomyślała, ale nie chciała się poddać."
http://darkness-of-the-soul.blogspot.com/
Pozdrawiam serdecznie!
@YourLittleBoo1
Hej, rozdział jest świetny, zresztą jak zwykle <3 Troszkę brakowało mi w nim Klaroline, ale trudno, i tak był genialny ^^ I wybierał swoją szczęśliwą liczbę, czyli 6 ;) Weny życzę ;*
OdpowiedzUsuń