piątek, 18 lipca 2014

31. | Razem będą niebezpieczne.

~ 31 ~
Razem będą niebezpieczne.


- Szybkie pytanie – odezwał się Kol, który siedział z tyłu – ta trumna jest potrzebna? – spytał, unosząc brwi i zerkając na czarne pudło obok niego.
- Tak, jeśli się nie zamkniesz – wysyczała Vanjah, nie zaszczycając go ani jednym spojrzeniem.
- Ałć – mruknął cicho niby urażony. – Widzę, że zabicie Silasa w końcu pomogło Tobie zdobyć odwagę. Jestem pod wrażeniem – powiedział.
Van wywróciła oczami, nie mając najmniejszej ochoty ciągnąć tej rozmowy z Mikaelsonem. Do teraz nie miała pojęcia, po co niby Elizabeth zgodziła się, żeby z nimi jechał. Mógł zostać i gnić. W sumie całkiem dobry pomysł. Vanjah mogłaby umieścić go w trumnie i zakopać. Nie umarłby, ale za to cierpiał przez nieskończoność. Niesamowity plan.
- Nie możemy wyrzucić go gdzieś w lesie i zakopać? – zapytała arogancko Van i prychnęła.
- Możecie przestać? – rzuciła Liz widocznie wkurzona. – Nie chcę siedzieć z wami obydwoma w jednym samochodzie, więc chociaż nie odzywajcie się do siebie.
- Słodko – warknęła wampirzyca.
- Nie rozumiem jednego, Liz – Kol podjął inny temat – jak mogłaś zostawić Jeremiego samego? – spytał, udając przejętego. – Myślałem, że między wami jest coś więcej – dodał, podkreślając ostatnie słowa.
Elizabeth spięła się lekko na imię chłopaka. Nie chciała wracać do tego tematu i lepiej, żeby nikt inny tego nie robił, jeśli nie chce jej zdenerwować. A kiedy była wściekła potrafiła wyrządzić bardzo wielkie szkody.
- Dlaczego nie zabiłam Cię wtedy, kiedy mogłam? – odpowiedziała pytaniem, sprytnie zmieniając temat.
- Dobrze wiesz czemu – odparł z uśmiechem i oparł się o ściankę samochodu, wzdychając ciężko. – Daleko jeszcze? – zapytał znudzony. - Śmierdzi tu trupem. 
Nikt mu nie odpowiedział, na co przewrócił oczami. Super. Oby ta podróż minęła jak najszybciej, nie miał zamiaru nudzić się przez wieczność. Już dość wysiedział cierpiąc na nudności. Poza tym powoli doskwierał mu brak krwi. Musiał szybko się pożywić.



/Kearney, Nebraska, rok 1937/
Nie mogła sobie go odpuścić. Nigdy nie odpuszczała, a już na pewno nie tym razem. Koleś zalazł jej za skórę, że przez dwadzieścia cztery godziny na dobę myślała o nim. I wcale nie w pozytywnym sensie. Nawet przestała mieć czas na rozmyślanie o jej głównym celu przyjazdu tutaj. Kol Mikaelson. Od czasów jej przemiany bez ustanku jeździła po Stanach Zjednoczonych, próbując go namierzyć, a tu nagle… męska wersja wiedźmy, która przytrzymała ją na dłużej niż trzy dni. I nie wyjedzie dopóki przystojny brunet nie umrze. Miała już do czynienia z kilkoma czarownikami, jednak żaden z nich nie był na tyle silny aby ją pokonać. Z nim zaś było inaczej.
Po jego wyjściu z klubu postanowiła pójść za nim. Ryzykowała? Może, ale co z tego? Przez tyle lat nauczyła się, jak sobie z tym radzić, a już z pewnością nie będzie się poddawała. Co to – to nie!
Nagle brunet skręcił w lewo do jakiegoś zaułku. Blondynka poszła za nim, dopiero po chwili orientując się, że to musiała być pułapka. Cóż. Lepiej dla niej, nie dla niego. Stąd nie będzie miał gdzie uciec, co ułatwiało sprawę.
- Czy Ty zawsze byłaś taka uparta? – zapytał i odwrócił się do niej.
- Czasami mi się zdarza – mruknęła i skrzyżowała ręce na klatce piersiowej.
- Nie wiem czego chcesz – powiedział, mrużąc oczy. – Zemsty? Jeszcze nikt nie przyprawił Cię o migrenę? – spytał sarkastycznie.
- Cóż. Zemsta jest słodka, nieważne jaka – wzruszyła swobodnie ramionami i zbliżyła się do niego o krok. – Szczególnie smakuje, kiedy jestem najbardziej wkurzona – pokiwała głową i uśmiechnęła się szatańsko – jak teraz – dodała, po czym obnażyła swoje kły przed nim i rzuciła się na niego, ale ten potraktował ją magią.
- Naprawdę niczego się nie nauczyłaś? – warknął, trzymając ją zaklęciem na kolanach. – Powinienem Cię zabić – mruknął, kiedy Vanjah ledwo trzymała się świadomości – ale tego nie zrobię. Chyba nienawidzisz siebie bardziej niż ktokolwiek inny – mówił pewny siebie.
Och, nawet nie wiesz, jaką masz rację. Carter była cholernie zraniona i samotna, jednak przez wyłączenie uczuć nie musiała zmagać się z tymi doznaniami ani sekundy dłużej. I to jej pasowało. Vanjah była niezależna, nieustraszona, nie miała żadnych słabości, dzięki czemu nikt nie mógł jej niczym zastraszyć.
- Wierz mi, jest tylu ludzi, którzy nienawidzą mnie bardziej – wysyczała, starając się wstać na nogi.
Nie mogła. Nieznajomy wkurzył ją bardziej w ciągu kilku dni niż jakikolwiek inny osobnik był w stanie zrobić to kiedykolwiek.
- Może – prychnął obojętnie – ale wolę zostawić Cię przy Twoim marnym życiu, niż od razu zabić. To jest słodka zemsta – uśmiechnął się i szybszym krokiem wyszedł z zaułku, zostawiając ją samą z niespokojnym oddechem i bólem czaszki, który jeszcze przez chwilę jej nie opuszczał. Ślad zaginął po brunecie szybciej niż odeszła agonia. 



Kol wystukiwał nikomu nieznany rytm na podłodze vana i nucił coś pod nosem, co cholernie irytowało i Vanjah i Elizabeth. Czy on nie może umilknąć?! Na przykład… na zawsze?, warknęła w myślach wampirzyca. Wywróciła oczami podirytowana i przyspieszyła byleby tylko, jak najszybciej dotrzeć do tego walonego Nowego Orleanu. Miała dość. Kola i jego świrniętego sposobu bycia oraz tego, jak bardzo chciał ją zdenerwować.
- Masz jakąś nerwicę?! – krzyknęła Van, w końcu wybuchając złością, jaka w niej drzemała przez ostatnie kilka godzin.
- Od dwóch dni nic nie jadłem, więc tak - mam nerwicę – warknął i wetknął głowę pomiędzy dwa przednie siedzenia. – Masz z tym jakiś poważny problem? – zapytał ironicznie.
- Jeśli tak bardzo wszystko Ci przeszkadza, to śmiało – powiedziała opanowana – wysiadaj – dodała już mniej spokojnie. – Nikt Cię nie trzyma na siłę.
- Nie chce mi się iść kilkaset mil. Nawet jeśli ma to oznaczać siedzenie z Tobą – rzucił.
Elizabeth wreszcie nie wytrzymała i potraktowała ich obu magią. Co prawda Van mniej się dostało, ale ona przecież prowadziła.
- Co to do cholery miało być?! – wrzasnął Kol, kiedy czarownica przestała sprawiać im ból.
- Zachowujecie się, jak dzieci – prychnęła i oparła głowę o szybę, patrząc za nią.
Mikaelson zmrużył oczy i wrócił na swoje poprzednie miejsce. Jest Pierwotnym, do jasnej! Nie będzie nim rządziła jakaś małoletnia wiedźma. Ani jednowieczny wampir.
Vanjah oburzyła się na swoją krewniaczkę i warknęła na nią, oddychając płytko. Co ona sobie myśli? Może i jest jedną z najpotężniejszych czarownic na świecie, ale nie będzie się wywyższała tylko i wyłącznie z tego powodu. Ktoś ją za bardzo rozpieścił, że teraz rzuca magią na prawo i lewo.



/Prescott, Arizona, rok 1912/
Chłopak bujał małą dziewczynkę na rękach, próbując ją uśpić od około trzech godzin. Coś zdecydowanie było w niej dziwnego, jednak Albriel nie potrafił odgadnąć co to takiego. Wciąż przeżywał odejście Vanjah, ale było o wiele lepiej. Pomijając wyszydzanie rodziców jej nieodpowiedzialności. Czasami byli nie do zniesienia.
- Dalej, Haylieneh – wyszeptał brunet i pocałował delikatnie czółko dziewczynki.
Nie miał już siły, więc położył swoją córkę na łóżko i odszedł kawałek, kiedy stało się coś naprawdę dziwnego. Krzesło, stojące przy ścianie przewróciło się z głośnym hukiem. Albriel zdumiony spojrzał na mebel, aż rozszerzył oczy.
- Co to było? – zapytał sam siebie i spojrzał na Haylieneh, która niewzruszona leżała w tej samej pozycji co wcześniej.
Musiał powiadomić o tym rodziców, może oni wiedzieli, co się dzieje. A może jakimś cudem, to był tylko wiatr? Nieważne. Brunet ruszył w stronę otwartych drzwi, które zamknęły się centralnie przed jego nosem. W tej samej chwili usłyszał płacz córki, więc postanowił, że załatwi tą sprawę, kiedy tylko Hay zaśnie. Wyraźnie zaniepokojony z powrotem wziął na ręce dwuletnią dziewczynkę.
Kołysał ją, nie mając zielonego pojęcia o tym, że te paranormalne rzeczy wykonała właśnie jego córka. Niby niewinna, a właśnie posiadła niezliczoną ilość magii. Wraz ze śmiercią swojej matki – Vanjah. Miała teraz moc nie tylko po niej, ale także po całej linii jej krwi, po każdym przodku, a były ich tysiące, jak nie miliony.
Ród Carterów zrodził się dzięki jednej silnej wiedźmie ponad dwa tysiące lat temu. Od tamtej pory każde pokolenie przejmowało magię po swojej matce, kiedy tamta zmarła. I tak było w kółko, a magii było coraz więcej. Można by powiedzieć, że była to pewnego rodzaju klątwa.



Davina siedziała na łóżku kilka godzin w tej samej pozycji. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, ale z każdą minutą czuła się coraz gorzej. Wręcz całe jej ciało mówiło, że zbliża się coś złego albo dobrego. Tego pewna nie była, po prostu coś się zbliżało.
Wtem do jej pokoju wszedł Marcel niezbyt zadowolony, chociaż Carter nie miała siły zastanawiać się, o co chodzi tym razem. Nawet nie zwróciła na niego większej uwagi, co od razu wydało się dziwne Gerardowi. Podszedł do wiedźmy, a ta nagle wstała gwałtownie i spojrzała na niego.
- Marcel, dzieje się coś, co może mieć zły wpływ na Nowy Orlean – powiedziała szatynka na jednym wdechu.
- Jak czarownica? – zapytał i zmarszczył lekko brwi.
- Nie… znaczy nie wiem. To jest coś o wiele potężniejszego i zupełnie nie mam pojęcia, co to może być – mruknęła i westchnęła, znowu siadając na materacu. – Jeszcze nigdy się z czymś takim nie spotkałam, Marcel – niebieskooka spojrzała na murzyna, który z zaniepokojeniem patrzył na nią – ale w dziwny sposób czuję, że tak powinno być – dodała prawie że szeptem i przytknęła obie dłonie do czoła.
Gerard wiedział, że w tej chwili ważniejszy jest problem Daviny od jego, dlatego nawet nie chciał jej mówić o sytuacji sprzed dwóch godzin. Stało się. Drugi raz, co prawda i musiał przyznać, że zaczęło go to irytować, ale nie ukazywał tego, specjalnie dla Carter. Usiadł obok niej i położył rękę na ramieniu.
- Nie ma niczego, z czym nie dalibyśmy sobie rady – powiedział z uśmiechem, na co czarownica uniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się delikatnie, po czym wpadła w objęcia wampira.
Marcel przytulił ją do siebie, głaszcząc po włosach. Nie mógł dopuścić, żeby coś stało się tej dziewczynie. Była dla niego wszystkim, przyjaciółką i siostrą. Życie Daviny było jego priorytetem.



Zostało jeszcze 15 mil do Nowego Orleanu. Kol już nie mógł doczekać się, kiedy wysiądzie z auta i pójdzie coś zjeść… a raczej kogoś. W gardle zaschło mu do tego stopnia, że nie odzywał się ani słowem, choć miał wiele powodów, aby to zrobić.
Nagle samochód gwałtownie zahamował, aż ich lekko zarzuciło. Nareszcie, pomyślał Mikaelson z wielką ulgą i wstał na nogi, po czym uśmiechnął się do dziewczyn, ale w szczególności do Vanjah, bo to ją widział w tylnym lusterku.
- Do zobaczenia, Van – powiedział z aroganckim uśmiechem i zerknął na Elizabeth, która nawet nie zwracała na niego uwagi – Liz – dodał i wyskoczył z vana tylnymi drzwiami.
Ledwo co zdążył je zamknąć, a samochód już odjechał z piskiem opon. Kol wzruszył ramionami i w wampirzym tempie pobiegł, szukając pożywienia.
„Do zobaczenia” – to zdanie powtarzało się w głowie Vanjah jak mantra.  Miała nadzieję, że ich ponowne spotkanie nigdy nie nastąpi. Niech lepiej Kol zajmie się samym sobą.
Pierwotny w drodze do domu „złapał” kilka osób, które od razu wysuszył z krwi, nawet nie zastanawiając się czy ktoś to zauważy, czy też nie. Nareszcie poczuł ulgę. Wytarł wierzchem dłoni wargi i spojrzał na swoją ostatnią ofiarę. Uśmiechnął się sam do siebie i powolnym krokiem ruszył w stronę rodziny. Nie znał żadnych ulic, ale przynajmniej wiedział, gdzie znajduje się ich dom. Był tutaj kiedyś w którymś roku. Już kilkaset metrów przed usłyszał rozmowę Elijahy z Rebeką.
- Kilka osuszonych ciał i to nie jest Nik – powiedziała blondynka i westchnęła.
Wampir zmaterializował się do pomieszczenia, gdzie przebywało jego rodzeństwo.
- Plotki szybko się tutaj roznoszą – rzucił szatyn, na co obydwoje spojrzeli na niego zdziwieni.
Po chwili na twarzy Beki pojawił się promienny uśmiech i jednym susem doskoczyła do brata, rzucając mu się na szyję. Ze wzruszenia niemalże się popłakała. Jakiś zakamarek mówił jej, że jest z nim strasznie źle, ale na szczęście wszystko było w porządku.
- A Ty znowu płaczesz, siostrzyczko – mruknął z głupim uśmieszkiem.
- Nic nie zmądrzałeś – warknęła Rebekah, odrywając się od niego.
- Kol – odezwał się Elijah i uniósł kąciki ust, podchodząc do brata i ściskając go w męskim uścisku. – Miło Cię widzieć w domu, bracie – dodał, w dalszym ciągu uśmiechając się na widok brata.
Kol wzruszył lekko ramionami, jakby to było nic i opadł na kanapę, wzdychając ciężko. W końcu. Wolność.



Vanjah spojrzała na Elizabeth, która nie wyglądała za dobrze, ale wampirzyca dobrze wiedziała, że wiedźma z całych sił stara się tego nie okazywać. Starsza Carter westchnęła zirytowana ciągłą ciszą, no i musiała jakoś oderwać myśli od Kola. A Liz była do tego idealna.
- Co się dzieje? – zapytała Vanjah i, mimo że pytanie zabrzmiało jako tako troskliwie, to wcale takie nie było. – Siedzisz struta od pewnego czasu – dodała, wracając wzrokiem na ulicę.
- Czujesz coś? – odpowiedziała pytaniem i zmarszczyła delikatnie brwi, kierując wzrok na Van.
- Nie? – Vanjah spojrzała na nią jak na idiotkę. – Na pewno wszystko gra? – zapytała znowu.
Czarownica nie odezwała się nawet słowem, wgłębiając się w to, co w tej chwili czuła.
- Stój! – zawołała nagle Elizabeth, na co wampirzyca gwałtownie zatrzymała samochód.
- Co?! – krzyknęła jeszcze głośniej Van z wściekłością w głosie.
- Idziemy – rzuciła Liz i wyszła z auta, jako pierwsza.
Vanjah patrzyła za blondynką z uniesionymi brwiami i chęcią rozerwania jej gardła. Ugh. Czemu nie mogła trafić się jakaś przesympatyczna osoba, która umiałaby się z nią dogadać? W końcu Van postanowiła pójść za dziewczyną, pomimo wielkiej niechęci do pójścia gdziekolwiek z Elizabeth. Może kiedyś odnajdzie wspólny język z Liz. No właśnie – może. 
- O co Ci chodzi? – warknęła Vanjah, kiedy wyrównała krokiem z wiedźmą.
Młodsza Carter westchnęła ciężko, uspokajając trochę zszarpane nerwy. Była podekscytowana, a jednocześnie bała się jak cholera. Nie znała tej osoby. Czy Silas naprawdę mówił prawdę o Davinie? Skąd ona miała to wiedzieć? Miała tyle wątpliwości, że trudno było zliczyć to na palcach obu rąk, a jednak zaryzykowała. Oby Vanjah nie uciekła, kiedy będzie najbardziej potrzebna. O ile w ogóle będzie.
- To gdzieś tutaj – Liz znowu nie odpowiedziała na pytanie wampirzycy, co zdenerwowało ją jeszcze bardziej.
Van resztkami siły woli powstrzymywała się przed zrobieniem krzywdy swojej krewniaczce. Zacisnęła ręce w pięści i próbowała załagodzić swoje emocje. Po kilku próbach udało jej się to. Teraz patrzyła na jakiś dziwny kościół, gdzie wchodziła Elizabeth, jakby ciągnięta przez jakąś siłę. Czy ona jest w pełni normalna?, zapytała sama siebie wampirzyca i ruszyła za nią. W ciszy szła w pobliżu Liz, która wspinała się po schodach. Wreszcie stanęły w otwartych drzwiach do jakiegoś pomieszczenia, w którym siedziała dwójka ludzi. W pierwszej chwili Vanjah miała ochotę walnąć się w czoło, ale nie zrobiła tego. Mimo sytuacji, Elizabeth weszła do pokoju i stanęła naprzeciwko szatynki, która wstała z łóżka i mierzyła ją niepewnym wzrokiem. Co Ty do cholery robisz?!, krzyczała w myślach Van gotowa nawet ją stąd odciągnąć, ale… no właśnie. Zatrzymała ją niewidzialna ściana. O matko, czyli będzie jeszcze gorzej niż się zapowiadało.
- Znam Cię – wyszeptała Liz po dokładnym obejrzeniu dziewczyny i zmarszczyła lekko nos.
Dlaczego ona przypominała do złudzenia szatynkę z tych wszystkich zawrotów głowy, które niegdyś miała?
- Cóż, ja nie znam Ciebie – powiedziała szatynka – i Ciebie zresztą też nie – zwróciła się do Van, która wywróciła oczami.
- Davina? – rzuciła Elizabeth, nie zwracając większej uwagi na to co dzieje się wokół.
Musiała dowiedzieć się prawdy. Nic więcej jej nie obchodziło. Może i stwierdzi dopiero po fakcie, jak bardzo była głupia i bezmyślna, ale teraz była z pewnością zaślepiona nadzieją. Jednak uczucie, które w dalszym ciągu było gdzieś w wewnątrz dalej pozostawało, a przy tej dziewczynie jedynie się wyostrzyło.
- Kim jesteś? – spytała Davina z lekkim drżeniem głosu, kiedy dowiedziała się, że blondynka wie kim jest.
Czyli to prawda. Na ustach Elizabeth pojawił się delikatny uśmiech, poszerzający się z każdą sekundą. Odnalazła siostrę. W pierwszej chwili Liz chciała rzucić jej się na szyję, jednak bardzo szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Właściwie jej nie znała.
- Jestem Elizabeth – powiedziała – twoja siostra – dodała po chwili, wywołując zdziwienie na twarzy szatynki.



/Las Vegas, Nevada, rok 1994/
Bliźniaki. Ayanna była w tej chwili najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Urodziła dwie najcudowniejsze dziewczynki pod całym słońcem. Marzyła o dzieciach, ale nigdy nie sądziła, że od razu wyjdą bliźniaczki. Elizabeth i Davina. Już nawet teraz była w stanie dostrzec, że między nimi są pewne różnice, ale jedno musiała przyznać – oczy mają wręcz identyczne.
Wtedy do pokoju weszła jej matka – Cheyenne z niezbyt zadowolonym wyrazem twarzy. Wyglądała, jakby coś ją martwiło. Zerknęła na łóżeczko, gdzie leżały dwie dziewczynki, jednak niemalże natychmiast spojrzała na Ayannę.
- Co się dzieje, mamo? – odezwała się brunetka, odrywając wzrok od córek. – Mamo? – powtórzyła, kiedy blondynka jej nie odpowiedziała, po czym podeszła bliżej matki.
Cheyenne przymknęła oczy i wzięła głęboki wdech, tym samym jeszcze bardziej niepokojąc Ayannę. Coś się stało, przecież w innym wypadku jej matka zachowywałaby się o wiele normalniej. Jakieś kilka godzin temu cieszyła się ze swoich wnuczek, jak sama Ayanna, ale teraz coś się zmieniło. Brunetka obawiała się, że może to dotyczyć Daviny i Liz.
- One nie mogą być razem – stwierdziła nagle blondynka i zrobiła parę kroków w stronę łóżeczka.
- Co? – Ayannę zdumiały słowa własnej matki. – Dlaczego tak mówisz? – podniosła trochę głos, czując, że zaraz może zacząć się kłótnia.
- Jeśli przejmą moc od wszystkich naszych przodków będą potężne, potężniejsze niż ktokolwiek inny – mówiła Chey, mrużąc oczy, jakby zastanawiała się, czy mówić dalej. – Jedna czarownica jest silna, ale dwie… Ayannno, pomyśl o tym – zwróciła się do córki.
- Więc mówisz, że mam stracić jedną z nich, ponieważ Ty masz jakieś głupie urojenia? Chyba śnisz – prychnęła oburzona na matkę, że mówi takie rzeczy.
- Jeżeli Ty tego nie zrobisz – powiedziała spokojnie – ja to zrobię – dodała, co zabrzmiało niemal jak groźba.
- Nie ma mowy! – brunetka wyrwała się w stronę córek i odsunęła od nich Cheyenne.
- Ayanno, nie możesz zrozumieć, że robię to dla nich? – zapytała starsza z nich, wiedząc, że ujarzmi córkę, kiedy tylko będzie chciała, jednak na tę chwilę miała zamiar przemówić jej do rozsądku. – Razem będą niebezpieczne – oznajmiła poważnie, patrząc prosto w oczy brunetki.
- To tylko dzieci! – krzyknęła, a oczy zaszły jej łzami.
Jeszcze moment temu była taka szczęśliwa, a teraz wszystko miało legnąć w gruzach. I to przez osobę, której najbardziej ufała.
Cheyenne westchnęła, dostrzegając upartość Ayanny. Była pewna, że w końcu to zrobi. Ale też wiedziała, że będą lekkie problemy. Chey doszła do wniosku, że lepsze to niż zabicie jednej z nich. Musiała też uświadomić w tym swoją córkę. Jak nie oni, to inni zrobią to w ten gorszy sposób.
- Posłuchaj – zaczęła ponownie, jednak brunetka nie wyglądała jakby chciała słuchać.
- Wyjdź, mamo – przerwała jej i posłała groźne spojrzenie.
- Nie bądź głupia – rzuciła blondynka, zmieniając swój ton. – Chcesz, aby ktoś zabił którąś z nich? – zapytała ostro. – Obiecuję, że trafi w dobre miejsce – dodała, kiedy zauważyła jak twarz Ayanny łagodnieje.
Brunetka biła się sama ze sobą w myślach. Jeszcze nigdy nie stała przed tak ważnym wyborem, który będzie wyrzucać sobie do końca życia. Jak mogła wybrać tylko jedną? Spuściła głowę.
- Zrób to, kiedy nie będzie mnie w domu, proszę – wymamrotała i wyszła z pokoju, mijając matkę.



Davina patrzyła z zszokowaniem na blondynkę. Nie mogła być jej siostrą. Była w końcu jedynaczką przez całe życie! Nawet nie były do siebie podobne! Więc po co wciska takie kity?!
- Dlaczego miałabym Tobie uwierzyć? – mruknęła Davina i zmrużyła oczy. – Widzę Cię pierwszy raz na oczy, a Ty mówisz mi, że jesteś moją siostrą? Trochę śmieszne – prychnęła, jednak dalej nie potrafiła zatrzymać drżenia w głosie.
- Nie wiem. Ja też Cię nie znam – rzuciła Elizabeth, czując się coraz dziwniej. – Jesteś Carter, prawda? – spytała dla pewności.
Blondynka zdawała się wiedzieć wszystko o Davinie, kiedy tymczasem Davina nie wiedziała kompletnie nic. Wparowała do jej mieszkania, jak gdyby nigdy nic i wmawiała jej, że jest kimś bliskim. No poważnie? Ciekawe skąd w ogóle wiedziała, gdzie jej szukać?
Korzystając ze swojego lekkiego zdenerwowania postanowiła użyć magii na blondynce, żeby stąd wyszła, jednak Liz nawet nie drgnęła, czując tylko nieprzyjemne uczucie rozchodzące się po kościach. Mimo tego Davina próbowała dalej. Elizabeth zdziwiona zachowaniem brunetki odwdzięczyła jej się tym samym. Kiedy obydwie próbowały zdziałać coś swoją magią, zatrząsł się cały budynek, dopiero wtedy przestały.
- Co do cholery? – odezwała się Vanjah. – Możecie przestać? Jak widać Silas kłamał, nie ma sensu tu dalej być – powiedziała niemiło, z deka bojąc się o ich następny ruch.
Nie chciała przecież umrzeć przez wygłupy dwóch wiedźm. Gdyby tylko mogła, odciągnęłaby stamtąd Elizabeth i zaciągnęła nie wiadomo gdzie. Chociaż zawsze mogła po prostu uciec… sama.
- Silas? – warknęła Davina. – Znowu ten Silas? – zerknęła na Marcela, który stał niedaleko niej.
- Znasz Silasa? – spytała Elizabeth.
- Nieosobiście – odparła – ale dużo namieszał – dodała.
- Co z nim teraz? – wtrącił się Gerard.
- Nie żyje – odpowiedziała machinalnie.
- Ta, zabiłam go, świetnie, prawda? – rzuciła ironicznie Van i wzniosła oczy ku niebu. – Teraz możemy iść?
- Wejdź – mruknęła Davina z lekko uniesioną głową, wyglądając na pewną siebie.
Z łatwością mogłaby zmieść tego wampirka z powierzchni ziemi. Vanjah przewróciła oczami na minę szatynki i swobodnie weszła, stając za Elizabeth. To musiało wyglądać śmiesznie. Dwie czarownice i wampiry-obrońcy. Trochę coś jak wojna pomiędzy stronami. Tak, bardzo podobnie.
- Możecie załatwiać tą swoją rodzinną sprawę szybciej? – mruknęła chamsko Van i skrzyżowała ręce na piersiach.
- Dlaczego właściwie tutaj jesteście? – rzucił arogancko Marcel, zbliżając się do nich o krok. – Żeby ponarzekać na życie?
- Hej! Mnie w to nie mieszaj, to ona mnie tu zaciągnęła – wampirzyca wskazała na Elizabeth.
- Przyszłyśmy tutaj – podkreśliła Liz, patrząc wymownie na Vanjah – bo chciałam dowiedzieć się, czy plotki o mojej siostrze są prawdziwe – kontynuowała. – Davina Carter. Tak, jak mówił Silas. W dodatku widziałam Cię w niektórych moich „snach”. Nie wiem, jak mam to udowodnić, ale ja po prostu to czuję – mówiła blondynka i westchnęła na końcu.
- Więc jesteś medium? – zmarszczyła lekko nos Davina i odwróciła na chwilę wzrok, jakby zastanawiając się nad czymś. – W jakich dokładnie sytuacjach mnie widziałaś? – zapytała, co wydało się zupełnie idiotyczne według Van i Gerarda, ale nie dla nich dwóch.
- Najpierw widziałam jakieś czarownice, które czarowały, a potem Ciebie, jak byłaś na łóżku i strasznie się wierciłaś – opowiedziała Elizabeth, a twarz szatynki zmieniła się natychmiastowo, kiedy poskładała wszystko do kupy.
- Pamiętasz, Marcel, kiedy mówiłam Tobie, że czuję się obserwowana? To było właśnie w takich chwilach – rzuciła Davina z dziwnym entuzjazmem, po czym spojrzała na Liz. – Dlaczego?
- Jeśli założymy, że Silas mówił prawdę, to powiedział jeszcze o tym, że jesteśmy bliźniaczkami – powiedziała Elizabeth, na co Vanjah parsknęła śmiechem.
Liz zaserwowała jej dawkę bólu, przez co tamta skuliła się lekko i chwyciła za głowę, zmywając z twarzy uśmiech.
- Serio?! – warknęła wampirzyca. – Mogę złamać Ci kark, kiedy tylko będę chciała, więc uważaj – prychnęła.
Davina uśmiechnęła się szerzej, obserwując tę sytuację. Dlaczego jej uwierzyła? Nie miała pojęcia. Może po prostu łaknęła poczucia, że jednak ma prawdziwą rodzinę? Że jest jeszcze ktoś prócz Marcela? Musiała dowiedzieć się więcej o swojej rodzinie, o ile takową była. 


***

Od razu przepraszam osoby, które nienawidzą retrospekcji. Inaczej tego nie dało się ująć. I tak, to rozdział o rodzince Carter. xD Trochę skomplikowane, choć nie tak bardzo hahah. :D Głupia była scena poznania Dav i Liz, a tak się na nią napalałam hahah. xD Tak poza tym, to wiem, że w ogóle nie wyglądają jak bliźniaczki, blablabla, ale nimi są hahaha. xD 
JEZZZU! KOCHAAAM WAS! <3 Niedawno przeminęło 14000 wyświetleń! *o* Jestem bardzo mile zaskoczona, bardzo, bardzo się cieszę i o rany kooocham was czystą miłością <3 Jestem w szoku i normalnie mnie zatkało. Dziękuję, że jesteście, naprawdę dziękuję. <3 Znowu się wzruszę. :( Więc dzięki, dzięki, jesteście najlepsi! <3 <3 <3 OJEJ. *o* :D
Jak miło hahah. :D 
Dobre (?) wieści są takie, że zaczynam dodawać rozdziały jak wcześniej, czyli środa i niedziela. Może zdarzyć się tak, że zacznę dodawać częściej, bo już tak właściwie kończę to opowiadanie i po co macie czekać do września na koniec? :D NO. :D 
I tak na koniec chciałabym Was prosić o napisanie liczby w komentarzu od 1 do 10. Do dla mnie baaardzo ważne. Tak jakby przyczynicie się do końcówki. Oczywiście bez waszej wiedzy, co się zdarzy, ale tak. xD Nie zapomnijcie o tym! Możecie napisać na końcu, na początku, nieważne! xD Tak czy srak, bardzo o to proszę. :D Z góry dzięki! :D
Pozdrawiam, życzę ciepełka, słoneczka, tym co potrzebują to weny i pomysłów, baaardzo dobrych lodów, trochę mniejszej zaduchy, chłodnej wody na basenie, jeziorze czy tam w morzu, wspaniałych przygód i udanych dni wakacyjnych. <3
love, love, love,
ArtisticSmile. <3

Jeszcze raz dzięki za wszystko. <3

8 komentarzy:

  1. Retrospekcje świetne były, a jak przeczytałam że rozdziały będą częściej to szczerzyłam się jak głupia do monitora. Ogólnie to uwielbiam Twojego bloga. Pozdrawiam i życzę weny. A co do tej liczby to może by tak 8 mam do niej sentyment, więc niech będzie ósemka. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział świetny ,lecz brak Klausa i Caroline więc 9

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja bardzo lubię retrospekcje, one są zawsze ciekawe. Jak zawsze zacznę od mojego Kola, a więc niech się cieszy, że wrócił do rodzinki a nie ! :3 Co prawda, rozdział ciekawy, mimo że brak w nim Klausa i całej akcji z Caroline :D Najbardziej na świecie cieszę się, że rozdziały będą częściej ! Magia ! Fajnie, że zawsze zaskakujesz tym co piszesz. Naprawdę uwielbiam twojego bloga ! Mam pytanie.... skoro mówisz że już to opowiadanie kończysz, to czy myslisz nad następnym ? OBY ! :D Pozdrawiam i życzę mnóstwa weny ! :d aaa i liczba.... hmm skoro mam wybrać jakąś która się mi "podoba" to niech będzie 3 !

    Zuzka !
    xxx

    realitybeingadream.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć ! Zostałaś nominowana przeze mnie do Liebster Blog Award.
      http://realitybeingadream.blogspot.com/2014/07/liebster-blog-award.html

      Usuń
  4. Wow, kocham po prostu. Scena Liz i Daviny bardzo mi się spodobała <3 Restospekcje były bardzo fajne, serio :) Aaa... I mój Kol kochany, kiedy spotka Bonnie? NIE MOGE SIE DOCZEKAĆ!!!!!!!! Ale nie dlaczego kończynsz to opowiadanie?! Chcę byś pisała je wiecznie!!!! <3. NO a jeśli chodzi liczbę to 10! POZDRAWIAM ŻYCZĘ WENY!!!! ( i dużo opowiadań byś mi napisała)
    JULIA
    sistersofwolfs.blogspot.com//

    OdpowiedzUsuń
  5. Zostałaś przez ze mnie nominowana do Liebster Award :)
    http://always-and-forever-my-own-story.blogspot.com/2014/07/liebster-blog-award.html
    http://sistersofwolfs.blogspot.com/2014/07/liebster-blog-award_21.html

    OdpowiedzUsuń
  6. A więc. Znów zawalam z zostawianiem opinii. Wybacz ale jestem totalnie niekonsekwentną osobą. Cóż, artystyczna dusza, hehe. Piszę, rysuję, tworzę grafikę. Czuję się taka słeg. Dobra, koniec. Jeszcze raz przepraszam, ale muzyka Birdy wprowadza mnie w dziwny nastrój. Soł, do komentarza... Znów nie zachwycę ni długością, ni treścią, alenoale.
    Retrospekcje, bo to Twoja perełka! Pięknie napisane, realistycznie i z klasą. Każda była zaznaczona dokładnie, miejsce, czas, dzięki temu mogłam to sobie lepiej przyswoić. Fajnie (tak, to słowo to zuo, moja nauczycielka polskiego z podstawówki się w grobie przewraca) kreujesz tę historię. Najbardziej chyba lubię wprowadzone przez Ciebie nowe postaci. I był Kooooooooooooluś! Matko, znalazłam ostatnio w Magicznym Folderze część mojego, starego opowiadania o Originalsach i jebłam na ryjec, bo Kol! Uwielbiam tego pana i zatęskniłam za swoim, starym tworem. Też rzucałam retrospekcjami ;-; Ale mniejsza.
    Szczerze, trochę zabrakło Klaroline, ale mimo wszystko wyszłaś na perf.
    I to chyba tyle. Co do liczby, biorę 6, czyli moją szczęśliwą liczbę! Ba!
    Kej, Kej, skończyłam.
    Na sam koniec zapraszam jeszcze do siebie, gdyż pojawiła się piątka...
    "- Możesz sobie darować paniusiu! – Laura kopnęła Lydię w brzuch, lecz tak nieugięcie biła dziewczynę w wargi.
    - Co?! Co ja ci takiego zrobiłam, do cholery?! – wyrwała kępkę jej włosów.
    - Traktujesz mnie jak kawał gówna, tak samo tratujesz Stilesa! – pach, z pięści w brodę.
    - Nie mieszaj w to Stilesa! – Mulligan zarobiła kolejny cios w oko. Będzie śliwa – pomyślała, ale nie chciała się poddać."
    http://darkness-of-the-soul.blogspot.com/
    Pozdrawiam serdecznie!
    @YourLittleBoo1

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej, rozdział jest świetny, zresztą jak zwykle <3 Troszkę brakowało mi w nim Klaroline, ale trudno, i tak był genialny ^^ I wybierał swoją szczęśliwą liczbę, czyli 6 ;) Weny życzę ;*

    OdpowiedzUsuń

DZIĘKI, ŻE JESTEŚCIE, ŁIII! :D